Droga do nikąd
Godzina dziesiąta czterdzieści dwie. Na pętli autobusowej panował względny spokój. Kilku potencjalnych pasażerów kręciło się po przystankach chcąc złapać najodpowiedniejszą linię; wiadomo, każdemu zależy dziś na czasie.
Kierowca trolejbusu numer 7010 podszedł do swojej maszyny z kubkiem kawy w ręku. Zawsze będąc na pętli, z tej czy z tamtej strony, brał coś ciepłego do picia na drogę. Ponad pięćdziesiąt minut jazdy, oczywiście jeżeli nie trafi na korki drogowe, to dość sporo. Szczególnie w trolejbusie, pojeździe wyjątkowo ograniczonym, choć nie tak bardzo jak tramwaj. O dziesiątej czterdzieści cztery miał ruszyć w drogę. Pozostało mu dwie minuty.
Między reflektorami znajdował się przycisk otwierający przednie drzwi. Każdy kierowca, czy to autobusu czy "trajtka", wychodząc zawsze zamyka drzwi. To jak w domu - mówią. Tam przecież też się drzwi zamyka na klucz, nie?
Usiadł w fotelu na amortyzatorach, postawił kubek kawy w specjalnie przygotowanym miejscu i odpalił prądnicę. Trajtkiem zakołysało; na chwilę, tak krótką, że zwykły pasażer tego nie jest w stanie zauważyć, przygasło oświetlenie zarówno kasowników, jak i całej kabiny. Kierowca rozejrzał się po swojej klitce, rzucił okiem na zegary - wszystko w porządku. Otworzył drzwi pasażerom...
-Karnet poproszę - usłyszał nagle głos koło siebie. Należał do młodej dziewczyny. Pewnie do szkoły jedzie - pomyślał kierowca. Cztery złote się należą - odpowiedział jej miło. Tylko na tyle było go dzisiaj stać. Rano, jak co dzień, żona robiła mu wyrzuty, że on za mało zarabia, że ona nie może dłużej utrzymywać darmozjada w domu. Powodów do kłótni zawsze było mnóstwo. Codziennie rano słyszał to samo. Dzisiaj także.
Spojrzał na zegarek. Zielony cyberblat wyświetlał jedynkę, zero i dwie czwórki. Czas ruszać - pomyślał. Obym nie trafił na korek. Spojrzał w lusterka czy nikt nie wsiada i zamknął drzwi.
-70-10 do bazy. Wyjeżdżam z pętli. Jak droga - zapytał dyspozytorkę ruchu.
-W porządku - tylko tyle usłyszał. Traktują nas jak maszyny. Tylko jechać i jechać. I wozić ludzi. Byle do przodu i na czas. Przecież my też mamy uczucia...
Wyjeżdżając z pętli minął się ze swoim kolegą z pracy, który zajmował jego miejsce przy przystanku. Cześć - tyle usłyszał przez otwarte okno. No tak, okno. Trzeba zamknąć, nie mogę wziąć teraz chorobowego. Maria nie zrozumiałaby tego. Nie ona.
Na pierwszym przystanku dosiadło się kilkanaście osób. Nikt nie kupił karnetu. W tyle jakaś grupka dzieciaków tworzyła "sztuczny tłum", albo coś w tym rodzaju. Najprawdopodobniej znów chcieli popisać po siedzeniach. Na szczęście, zanim musiał sam interweniować, jakaś starsza kobieta zwróciła im uwagę. Usłyszał tylko w odpowiedzi "stara suka". Zasmuciło go to trochę.
Przez pierwsze piętnaście minut jazda mijała spokojnie. Dopiero na drodze bezpośrednio dojeżdżającej do centrum miasta wsiadł tłum ludzi. Kilka osób kupiło karnety biletowe, reszta najwyraźniej jechała albo na "gapę", albo na miesięcznych. Włączył radio. Z głośnika poleciała popularna ostatnio piosenka jakiegoś kanadyjskiego piosenkarza. Podobno przerobił on jakąś słowiańską pieśń ludową, dołożył młodzieżową melodię i powstał hit: The way, that you can't go back from. Kawałek naprawdę zapadał w ucho. Zupełnie machinalnie spojrzał w lusterko i zamknął drzwi. Nagle usłyszał czyjś krzyk: Panie kierowco, proszę zaczekać! Tu jeszcze ktoś wysiada! Znowu musiał otworzyć drzwi i je zamknąć. Przez takich ludzi jeżdżę spóźniony, natomiast inni narzekają, że jestem niepunktualny. Cholerni pasażerowie. Ciągle marudzą, narzekają. Najchętniej chcieliby abym podwoził ich pod sam dom. Niech się pieprzą.
Na jednym z przystanków w centrum miasta stała grupka kilku osób. Jeden z nich, kiedy trolejbus już odjeżdżał, wychylił się zza wiaty i rzucił ulepioną kulą śniegową prosto w szybę. Kierowca był ciekaw czy okno w ogóle wytrzyma. Na szczęście nic się nie stało. Kobieta, która siedziała koło szyby zlękła się tylko i głośno zaklęła. Dołączyły do niej inne staruszki, które widziały całe zajście.
Parę minut później stała się rzecz dla kierowców trajtków najgorsza. Przy zmianie pasów spadły "szelki". Momentalnie siadło zasilanie w pojeździe; trolejbus zablokował oba pasy ruchu. Kierowca włożył rękawice robocze i wysiadł. Jak zwykle słyszał pod swoim adresem mnóstwo obelg. Rzucali je zarówno pasażerowie śpieszący się do pracy jak i kierowcy samochodów. A tych pierwszych było w pojeździe już naprawdę dużo. Może nawet za dużo. Idąc za trolejbus, widział ich twarze przylepione do szyb, wykrzywione grymasem czegoś w rodzaju bólu i rozgoryczenia. Niektórzy nawet coś mówili - na szczęście ich nie słyszał. Miał swoje do zrobienia.
Klaksony nie umilkły nawet na chwilę. Nawet na sekundę. Wokół kierowcy świat jakby stanął. Przez moment nie wiedział nawet czy idzie, czy stoi w miejscu; czy to jeszcze jest życie, czy może próżnia, taką, jaką się zastaje po śmierci. Nagle ktoś krzyknął i to wyrwało go ze swoistego transu. Ty kretynie - usłyszał. Mówił to jakiś facet koło pięćdziesiątki. Stał obok swojego samochodu, ubrany w garnitur. Wyglądał na wściekłego. Kierowca, po powrocie do rzeczywistości, szybko się uwinął ze swoją robotą.
Dojechawszy do następnego przystanku miał kilkanaście sekund na odpoczynek po tym zajściu. Upił łyk zimnej już kawy i zamknął drzwi do pojazdu. Zapalił papierosa, choć dobrze wiedział, że ustawa zabrania "kierowcy przewożącego pasażerów palenia tytoniu". Nic sobie jednak z tego nie robił dopóki, dopóty ktoś go na tym nie przyłapie. Podobno grozi za to surowa grzywna.
Rzucił okiem w lusterko i zauważył, że pełny dwie minuty wcześniej trajtek jest teraz niemal pusty. Natomiast na przystanku kłębił się tłum ludzi. Jak kurwa nie chcą jechać, to nie. Ich problem. Ruszył.
Na światłach miał odrobinę czasu, żeby wyjrzeć ze swojej kabiny i rzucić okiem na pasażerów. Był już na głębokich przedmieściach, prawie przy granicy miasta, więc to, co zobaczył zdziwiło go. W środku siedziało około piętnastu pasażerów. To bardzo dużo, zwłaszcza w tym rejonie. Znajdowali się w dzielnicy przemysłowej, a ci ludzie z tyłu nie wyglądali na takich, co to pracują w okolicznych fabrykach i magazynach. Pięć staruszek, na oko powyżej sześćdziesiątki; dwóch dwudziestolatków, jeden ubrany na czarno, drugi w jasnej kurtce; sześciu dzieciaków - uczniów, którzy wsiedli na pierwszym jeszcze przystanku i dwóch starszych mężczyzn.
Podjechał na swoje miejsce za autobusem numer 5523, otworzył drzwi dla pasażerów i wyłączył silnik. Rozsiadł się wygodniej w fotelu, dopił kawę, zapalił papierosa i podgłośnił radio. Był tak zdenerwowany tym zdarzeniem na ulicy, że nie mógł teraz o niczym innym myśleć. Czy umarł wtedy? Chyba nie. To gdzie w takim razie był? A może to było tylko przygotowanie?
Zgasił papierosa i wstał. Chciał zaczerpnąć świeżego powietrza. Musiał dojść do siebie. Nie mogę tak dłużej żyć: ciągły stres wykończy mnie wcześniej niż mi się zdaje.
(...)
Trolejbus podjeżdżał na największe wzniesienie w mieście. Wolno, bardzo wolno, wolniutko. Pyk, pyk, pyk podrygiwał silnik, jakby miał za chwilę zgasnąć. Zresztą mogło się to w każdej chwili stać, gdyby spadły "szelki". To, że już raz tak się dzisiaj zdarzyło nic nie oznacza, los nie zna się na statystyce a tym bardziej na sprawiedliwości.
"Nasze miasto ma największą sieć trolejbusową w całej Polsce...". Największa - to oznacza gęsto rozmieszczone rozwidlenia, znał wszystkie takie miejsca na pamięć, odruchowo gdy je przejeżdżał zaciskał zęby - czy tym razem uda się przejechać czy "szelki" nie wytrzymają szarpnięcia i spadną... Zawsze to samo, zawsze w tych samych miejscach i tak od tylu lat...
Druty opasały już miasto jak gigantyczna pajęczyna. Co roku większa, wdzierała się we wszystkie, najdalsze nawet zakamarki miasta, jak zaraza, wirus, coraz głębiej... Lecz kim on był w tej pajęczynie, przecież nie pająkiem.
Nie, ja nie poluję na tych ludzi, oni chcą wsiąść. Mówią im "największa w całej Polsce, najlepsza, cieszcie się, cieszcie ". Pytania powracały, kołatały się w głowie -ale dlaczego? Dlaczego cieszcie się? Dlaczego pajęczyna oplata coraz ciaśniej? Jaka jest moja w tym rola? Cholera, tyle lat pracuję w tym zawodzie i nigdy nie doprowadziłem TYCH rozważań do końca. Dokładnie teraz, w końcu to zrobię!
Przestraszył się. Przestraszył się tego, co właśnie pomyślał. Zadziałały odruchy, pierwotne instynkty przestraszonego zwierzęcia. Ukryć się, uciec! Uciekać od swoich myśli do rzeczywistości! Skoncentrował się na drodze, omiótł wzrokiem teren za szybą i jednocześnie zielone cyfry na zegarze.
Czym ja się przejmuję? Niedługo koniec kursu. Wjeżdżam już przecież na to najwyższe wzniesienie, zaraz koniec pracy! Lecz co będzie, gdy wreszcie dotrę na szczyt? Oczywiście wysadzę pasażerów i zjadę w dół. Po to się wdrapuję? Żeby zejść? Jak Syzyf -zdobywam tę górę po nic, dla nikogo, nawet nie dla siebie. Zaraz, zaraz, moje PYTANIE... Już wiem - to ja jestem jak ten trolejbus - poruszam się po pętli! Co z tego, że zaraz koniec pracy, przecież jutro wszystko zacznie się od początku. I znowu koło, koło, koło, koło, koło, koło, koło, koło... Muszę to przerwać, dokładnie teraz!
Nie! - krzyknął z całej siły a pasażerowie z zaciekawieniem zwrócili się w jego kierunku. Spuścił głowę - jego jedyna dostępna w tej chwili fizyczna obrona.
Nie - powtórzył już w myślach, szybko wrócić do rzeczywistości, muszę się skoncentrować na czymś z rzeczywistości, szybko, szybko muszę się złapać rzeczywistości jak tonący! ... inni... tak... inni ludzie! Inni kierowcy! Jak oni dają sobie z TYM radę. Mój kolega - widziałem go dzisiaj "Pracujemy dla ludzi, pomagamy im, jesteśmy jak księża lub te młode, seksowne pielęgniarki, hahaha -żartował, pijany jak zwykle. Jest dobrze, naprawdę, robimy to dla nich..." Tak! Tak! To opowiedz na moje PYTANIE - to jest prawda. Gdyby nie ja, moi pasażerowie nie dostali by się dzisiaj na szczyt. Nie w taką pogodę i nie o tej porze. Nie wróciliby do swoich ciepłych domów.
Uśmiechnął się do swoich myśli, podniósł głowę i spojrzał do wnętrza pojazdu, wciąż uśmiechnięty. Ludzie patrzyli na niego, także z uśmiechem, ale jakże odmiennym! Widocznie wciąż pamiętali jak krzyknął...
Lecz on zdawał się tego nie widzieć.
A co tam niech sobie o mnie myślą co chcą. Ja właśnie rozwikłałem ZAGADKĘ mogę sobie krzyczeć, jeśli tylko zechcę. Mogę sobie nawet pośpiewać! O! Zaraz zobaczymy co tam w radiu.
Mimo, że radio było włączone cały czas, teraz niejako włączył u siebie jego słyszenie...
"...radiostacja radiostaaaaacja... teraz zupełna nowość w hausnonstop zmiksowaliśmy najnowsze wilki no teraz to tego gówna nawet da się słuchać hehe..."
To można już w radiu używać takich słów? No tak, w końcu jest późno.
Znowu przestał słyszeć muzykę. Nareszcie trajtek wgramolił się na sam szczyt. Było już bardzo późno i kompletnie ciemno. Na zewnątrz panowała cisza, nic się nie poruszało. Zaczął zwalniać w taki sposób by drzwi wypadły dokładnie po środku pustego przystanku...
zatrzymał pojazd
był szczęśliwy
nacisnął przyciski otwierania drzwi
wszystkie trzy jednocześnie
psssss... drzwi stały otwarte na oścież
jak zwykle jednocześnie trzymał palce na przyciskach, patrzył w lusterko i czekał...
nic
nie wysiadał nikt
zastygł w swojej pozycji
nie wysiadał nikt, wszyscy jadą na dół do centrum, do pętli, czuł że coś w nim pęka
W oddali słyszał radio: ostre basowe bity połączone, bardzo sztucznie, z jakimś tekstem...
"... jak kochankowie jak złodzieje kradliśmy szczęście by mieć go dla siebie jak najwięcej gdy zabraknie nas jak dwa motyle wolni chwilę krótką przeczuwając los łakomi siebie wciąż nie wierząc że zabraknie ciebie i mnie zabraknie ciebie i mnie pewnego dnia odeszłaś tak bez słowa wiem teraz że to ja nie potrafiłem cię zatrzymać i nie będzie więcej ciebie i mnie nie będzie c"
No zamknij kurwa te drzwi i jedz! krzyknął jakiś mężczyzna z wnętrza.
Drzwi zamknęły się, trolejbus ruszył.
Wolno, bardzo wolno, wolniutko. Pyk, pyk, pyk podrygiwał silnik, jakby miał za chwilę zgasnąć. Zresztą mogło się to w każdej chwili stać, gdyby spadły "szelki". To, że już raz tak się dzisiaj zdarzyło nic nie oznacza, los nie zna się na statystyce a tym bardziej na sprawiedliwości.
Pyk, pyk, pyk, coraz szybciej i szybciej...
- Jak dobrze, że tu teraz jesteś ze mną - powiedział.
Uśmiechnęła się. Wyglądała tak, jak widział ją po raz ostatni. Ta pierwsza. Ta jedyna.
Dźwięk silnika, rozpędzonej do granic możliwości maszyny, zamienił się już w przerażające wycie. Zaniepokojeni pasażerowie zaczęli wstawać z miejsc.
- Przepraszam cię, to wszystko moja wina, zdradziłem nas, zapomniałem, zapomniałem o wszystkim...
- Już dobrze - odpowiedziała
Zamknął oczy.
Wek (1st part), SebanP (2nd part), 09.10.2002, Gdynia